Koło Łowieckie nr 2 Dzik Wyszków Brańszczyk

Koło Łowieckie nr 2
"DZIK" w Wyszkowie
z siedzibą w Brańszczyku
koło prowadzi program restytucja zająca szaraka
na terenie obwodu łowieckiego
nr 193 w brańszczyku
sfinansowany ze środków wfośigw
Aktualności
O nas
Członkowie
Galeria
Z wolnej ręki
Linki
Kontakt

z wolnej ręki - opowiadania, artykuły, dywagacje...

Hubertowski dzik

Kiedy 8 listopada 2016 roku wstałem i spojrzałem za okno, ujrzałem poranek jeszcze bardziej szary i ponury niż by się można było tego normalnie po poranku o tej porze roku spodziewać. Wrażenie potęgował nie tylko nieprzyjemny deszcz, ale i porywisty wiatr, który raz po raz tłukł w okno nagłymi podmuchami, uzbrojony w zimne krople. Jakby wierzył, że w końcu uda mu się sforsować tę szklaną barierę i wedrzeć całą swą obrzydliwą mroźnością do wnętrza ciepłego domu. Pierwszą myślą, jaka zalęgła mi się w głowie i szybko zaczęła opanowywać najdalsze nawet zakamarki zaspanego ciała było, aby powtórnie zakopać się jak najgłębiej w ciepłą i przytulną pościel. Nie wyściubiać nawet koniuszka nosa spod kołdry wydawało się jedyną i oczywistą odpowiedzią na niespodziewany atak jesiennej słoty. Gdzieś wewnątrz jednak, uparcie niczym maleńki kornik drążący wielki dąb, tliło się ciągle poczucie odpowiedzialności, że jednak trzeba wstać, zjeść śniadanie, ubrać się i jechać na umówioną godzinę do lasu. Ostatecznie, ta podsycana przez łowiecki zew iskierka świadomości rozbłysła nikłym, ale na tyle silnym płomykiem by zmusić mnie do zwleczenia początkowo jednej nogi, a następnie pozostałej części mojego niechętnego jestestwa z otuliny miękkiej kołdry. Wtedy dotarła do mnie myśl, że wprawdzie pierwszy krok zrobiony, ale teraz trzeba zacząć stawiać kolejne i w dodatku robić to bardzo szybko, bo czas kurczył się nieubłaganie. No tak - znów zaspałem...

Teraz czekało mnie szybkie śniadanie i jeszcze szybsza poranna toaleta uwieńczona nieskładnym wciąganiem na siebie kolejnych części myśliwskiej garderoby wyjściowej. Kto wymyślił te garnitury? I czemu ja się na to zgodziłem? Trudno. Słowo się rzekło. Wszak to najważniejsze w roku święto łowieckie więc fason trzymać trzeba. Tylko żeby nie zapomnieć potem ciuchów na przebranie. O tak! Ładnie bym wyglądał na stanowisku przyodziany w galową marynarkę ze sznurem. Jak by mnie jakiś dzik zobaczył, nawet strzelać bym nie musiał - pewnie sam by ze śmiechu padł.

No więc już chyba wszystko. Zbieram szybko rzeczy, wrzucam do auta i w drogę! Do lasu wprawdzie blisko, ale godzina już niemłoda. Wypadając w pośpiechu z ganku dostrzegłem ku swojemu zdziwieniu, że gdzieś w międzyczasie deszcz przestał padać. Tylko nieliczne kałuże i mokra wciąż trawa świadczyły o porannej nieprzychylności aury.

Droga mijała szybko, a na horyzoncie nieśmiało zaczynało się przejaśniać. Nie do wiary! Czyżby to było słońce? A jednak! Poranek wstawał, uparcie złocąc ciepłą poświatą czubki sosen. Po pokonaniu kilku kilometrów, dwóch zakrętów i niezliczonej ilości wybojów dotarłem wreszcie do Siedziby, gdzie właśnie miała rozpocząć się Msza Święta. "Już był w ogródku, już witał się z gąską", kiedy nagle zadzwonił telefon. Normalnie, taka rozmowa zostałaby odrzucona - wszak nie czas i miejsce na pogaduchy przez telefon, a jeszcze z kolegami wypadałoby się przywitać. Ale dzwonił szwagier, którego poranna niemoc opuściła 10 minut później niż mnie. Szybkie pytanie, czy torba myśliwska z termosem, dokumentami i jedzeniem nie jest mi aby potrzebna, uzmysłowiła mi, że jednak mój pośpiech został okupiony drobnymi starami w ekwipunku. Szczęście, że jadą spóźnieni, to mi dowiozą. Tym razem się udało.

A tymczasem Prezes dał znać do rozpoczęcia uroczystości, wprowadzono sztandar przy dźwięku sygnałów łowieckich odegranych przez muzyków z zespołu "Pasja" i rozpoczęła się Msza Święta prowadzona jak zawsze przez Proboszcza Parafii Brańszczyk - Księdza Pawła Stacheckiego. Ceremonia ta musiała chyba być miła Panu Bogu, bo aura zmieniła się wprost nie do poznania - z paskudnego mroźnego poranka, niczym Kopciuszek za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wyłonił się dzień piękny i radosny jesiennym słońcem.

Po zakończeniu Mszy nadszedł czas na dodatkową, a dla niektórych najważniejszą, uroczystość tego dnia. Oto w szeregi naszego Koła miały wstąpić aż dwie nowe koleżanki - Wioletta Kwiatkowska oraz Lidka Szymańska. Ślubowanie złożone przez nie na ręce członka Ostrołęckiej Okręgowe Rady Łowieckiej kolegi Krzysztofa Mielnikiewicza zostało przyjęte przez wszystkich zgromadzonych gromkimi brawami. Zważywszy na fakt, że przez blisko 50 lat istnienia, Koło składało się wyłącznie z mężczyzn, wspólnie z naszą pierwszą Dianą - Mileną Łapińską, panie obalają wreszcie mit, że łowiectwo nie jest odpowiednim zajęciem dla płci pięknej. Każdy z kolegów spieszył złożyć nowo upieczonym łowczyniom osobiste gratulacje i życzenia pomyślnych łowów. Nie bez znaczenia był fakt, że można było przy tej okazji załapać się na buziaka. A jak powszechnie wiadomo, buziak od nadobnej Diany wprawdzie szczęścia w polowaniu nie przynosi, ale rzecz to cenna i oczywistej z tego faktu radości nikt ucałowanemu nie odbierze.

Dodatkowo, ku wielkiemu zaskoczeniu samego zainteresowanego, nasz Skarbnik Grzegorz Owsianka otrzymał z rąk kolegi Mielnikiewicza Brązowy Medal Zasługi Łowieckiej. Po części oficjalnej wszyscy goście mogli udać się wreszcie na gorący bigos i kiełbaski z ogniska, czyli myśliwskie śniadanie na łonie natury. Zaprzyjaźniona orkiestra dziecięca z Brańszczyka przygrywała w międzyczasie utwory już nieco bardziej rozrywkowe niż mszalne pieśni. I przyznać trzeba, że z roku na rok dzieciaki nie tylko poszerzają repertuar, ale stają się naprawdę coraz bardziej profesjonalnym zespołem.

Słonko świeci, bigos przyjemnie rozgrzewa od środka, a muzyka wlewa radość w serce. Aż człowiek zupełnie zapomina, że oprócz tego wszystkiego zebraliśmy się tu po to aby odbyć polowanie. Ale i na nie nadchodzi wreszcie czas. Łowczemu udało się w końcu jakimś cudem zagonić na zbiórkę wszystkich kolegów, którzy w międzyczasie zdążyli się przebrać w ubiory bardziej praktyczne dla myśliwych (z obowiązkowymi kaloszami włącznie). Szybka odprawa, losowanie kartek i już każdy zmierza na swoje stanowisko. Jak co roku przy tej okazji będziemy pędzić bagna koło Siedziby. Teren to niełatwy, ale jakże urokliwy i zasobny w grubego zwierza. Plan zakłada dwa długie pędzenia z różnych stron, a to oznacza, że myśliwi będą musieli pozostać na swoich miejscach, a jedynie naganka przemieści się w inny rejon lasu. Czyli chwilę cała ta operacja potrwa...

Tak więc ruszamy. Mi przypadło miejsce z drugiej strony linii myśliwych, czyli bliżej wsi Budy. W trzy samochody jedziemy na około, żeby naszym przemarszem przez środek miotu nie budzić niepotrzebnego niepokoju w łowisku. Po zlokalizowaniu właściwej linii zaczynamy się rozstawiać począwszy od najwyższego numeru. Wygląda to zabawnie, gdy z naszej grupy, co chwilę po drodze odpada któryś z kolegów, by po krótkim "Darz Bór" zająć swoje miejsce na stanowisku. Wreszcie i ja zajmuję moje, które wypadło po środku malowniczej, olszynowej drągowiny. Razem ze mną, w charakterze obserwatora, został kolega leśniczy Marcin.

Stoimy tak już dobrze z godzinę, bez zbytniej nadziei na sukces łowiecki, za to z przyjemnym poczuciem, że "i tak jest pięknie". Wiatr szumi w gałęziach drzew, a przyginane jego podmuchami pnie, trzeszczą z cicha raz po raz. Las gra swój cudowny koncert. Kto choć raz go słyszał, ten wie, jaka harmonia i ład panują w tych pozornie niezwiązanych ze sobą dźwiękach, jak odprężającą jest cisza lasu podkreślana szumem wiatru i szelestem z rzadka opadającego liścia. Ileż w tym spokoju. Urzeczony otaczającą przyrodą, chłonę ją całym sobą i już zupełnie zapomniałem po co tu właściwie jesteśmy. Gawędzimy po cichu, gdy nagle Marcin wyrywa mnie z błogostanu, cichym, ale krótkim niczym rozkaz i nie pozostawiającym miejsca na wątpliwość co czynić - "COŚ IDZIE!". Odwracam się błyskawicznie, próbując zlokalizować źródło nagłej zmiany nastroju mojego towarzysza. Przez chwilę błądzę chaotycznie oczami po gęstwinach poskręcanych traw i zarośli. I wtedy nagle dostrzegam kątem oka ruch. DZIK! Jak nic, wzdłuż linii, ostrożnie stawiając biegi, sunie prosto na nas nieduży dziczek. Jak to się stało, że Zbyszek nie strzelał z sąsiedniego stanowiska? Nie widział, go? A może zwierz skręcił niespodzianie wyczuwając jego obecność i teraz nieświadom kolejnego zagrożenia pcha się prosto na nas? Ale nie czas teraz na takie rozważania! Składam się szybko i próbując opanować drżenie kolan prowadzę lufy za celem. Czekam, aż dzik przejdzie linię myśliwych tak, abym mógł oddać bezpieczny strzał. Jeszcze chwilka, jeszcze trzy metry, dwa i będzie dobrze. Ale nagle zwierz, w odległości około 20 metrów dostrzega nas stojących wśród drzew i już wie, że teraz trzeba zebrać się w sobie i mocno przyspieszyć. Odbija pod kątem prostym od linii i teraz mam go wreszcie w bezpiecznym polu. Tylko jak zwykle "coś za coś" - stał się o niebo szybszy. Teraz albo nigdy! Krótka decyzja i palec miękko naciska na spust. Huk strzału. Świat zatrzymał się na ułamek sekundy, by naraz przyspieszyć ze zdwojoną mocą, jakby chciał odrobić ten zagubiony przed chwilą moment. Dzik wykonuje fikołka przez głowę i zatrzymuje się metr dalej na ziemi, pisząc jeszcze przez krótką chwilę testament. Niedowierzając swemu szczęściu, odruchowo przeładowuję broń i złożony czekam, czy jednak podstępnie nie wstanie, by zostawiwszy mnie jak niepysznego, przepaść bezpowrotnie w gąszczu traw. Ale nie, nie dzieje się już nic więcej. Leśny spokój, jak gdyby ocknąwszy się z chwilowego zamyślenia, wrócił na swoje poprzednie miejsce.

Dopiero teraz czuję jak opada ze mnie adrenalina. Do tej pory wydawało mi się, że wszystko robię spokojnie, ale nagle okazuje się, że nogi wrosły w ziemię niczym kolejne dwie, okoliczne olchy; natomiast ręce opanowało delikatne, aczkolwiek uporczywe i niemożliwe do powstrzymania drżenie. Oddycham głęboko, próbując dojść do siebie. W końcu emocje opadły i wreszcie można się było zacząć się cieszyć z pierwszego dzika upolowanego w pędzeniu. Od tego momentu straciłem rachubę czasu. Zdawać by się mogło, że już po chwili usłyszeliśmy w dali sygnał na zakończenie miotu, gdy w rzeczywistości upłynęło go dużo więcej. Wracający ze stanowisk koledzy, najpierw pogratulowali łowieckiego sukcesu, a następnie pomogli dociągnąć zdobycz do samochodu poprzez grząskie bagno. Najwyższa pora wracać na zbiórkę.

Do siedziby dotarli już prawie wszyscy. Oprócz nas brakowało jeszcze tylko Mirka, który razem z Adasiem poszedł sprawdzić miejsce gdzie strzelał do łani. Ale i oni dotarli po chwili. Niestety z pustymi rękami. Wobec tego Łowczy zarządził zbiórkę i zakończenie polowania. Na pokocie obok mojej zdobyczy znalazł się jeszcze dzik Pawła i lis Adama - rezultat może niepowalający, ale w zupełności przyzwoity. Prezes z Łowczym chwilę dywagowali, komu należy się tytuł króla, ale szybko doszli do jednogłośnego wniosku, że mimo podobnych rozmiarów mój dzik jest jednak odrobinę mniejszy. Zatem królem został Paweł, co w żaden sposób nie umniejszyło mojej radości z łowieckiego sukcesu. Tym bardziej, że zostałem pomazany farbą z pierwszego strzelonego dzika na polowaniu zbiorowym a ostatecznie i tak załapałem się na tytuł Vicekróla (*choć później Mirkowi udało odnaleźć strzeloną łanię dzięki czemu to on został ostatecznie królem całego polowania. Ale wtedy nikt o tym jeszcze nie wiedział).

Potem zostało już tylko zjeść coś ciepłego przy ognisku i wspólnie spędzić czas na mrożących krew w żyłach i opowieściach łowieckich, zakończonych dopiero po zmierzchu, który jak zwykle niepostrzeżenie i po cichu zakradł się nad naszą polanę i niczym końcową kurtynę miękko opuściwszy ciemność nocy przypomniał, że czas już wracać do domu.

Tak oto po raz kolejny zakończyło się najważniejsze w ciągu roku święto myśliwych. Szkoda trochę, że Święty Hubert nie przydarzył nowym koleżankom przy ich pierwszym polowaniu, ale przecież jeszcze tyle polowań i tyle przygód łowieckich przed nimi. Z pewnością i one przeżyją jeszcze nie jedno mocniejsze bicie serca. Kto wiem, może już wkrótce? Tymczasem cieszmy się z największego szczęścia jakim jest możliwość przebywania na łonie pięknej polskiej przyrody i w tak zacnym gronie koleżanek i kolegów.

O łowiectwie słów kilka

Łowiectwo wpisane jest w kulturę i tradycję polską bardzo silnie. Już w czasach prehistorycznych stanowiło istotę przeżycia. W początkach państwa polskiego dostarczało na stoły potraw mięsnych, które były głównym składnikiem diety. Przez wszystkie kolejne wieki ewoluowało ono coraz bardziej w kierunku pasji. Od zawsze było obecne na dworach panów, szlachty i królów, dzięki czemu nie zostało sprowadzone do roli czysto użytkowej, ale poprzez obecność tradycji i zwyczajów łowieckich oraz nieustanne wnoszenie do niego elementów kultury i etyki, zostało podniesione wręcz do rangi sztuki. Sceny oraz motywy myśliwskie pojawiają się wielokrotnie w twórczości europejskich i polskich malarzy, kompozytorów oraz pisarzy. Najlepszym tego przykładem jest znany z Pana Tadeusza opis polowania na niedźwiedzia, gdzie Adam Mickiewicz poświęcił aż cały rozdział na niezwykły opis przyrody oraz zwyczajów łowieckich. Łowiectwo jest więc wpisane w polskość nierozerwalnie.

Wobec tego nieco dziwnym wydaje się negatywne postrzeganie łowiectwa przez pewną część naszego społeczeństwa. Należałoby się zastanowić nad tym stanem rzeczy. Często słyszy się wypowiedzi typu "...morduje Pan te biedne zwierzątka...", "...przyroda powinna być całkowicie wolna od ingerncji ludzi a zwłaszcza myśliwych...", itp, itd. Znamienne jest to, że tego typu komentarze najcześciej padają z ust ludzi, którzy nie mają najmniejszego pojęcia, czym jest łowiectwo. Ludzie ci po prostu nie wiedzą, albo co gorsza nie chcą dopuścić do swojej świadomości, że myśliwi nie tylko kochają przyrodę, ale również chronią ją i dbają o nią niejednokrotnie dużo większym wysiłkiem niż czynią to ekolodzy lub psudoekolodzy. Najczęściej wyborażenie o myśliwym sprowadza się do osoby strzelającej do zwierzęcia. Ludzie po prostu nie wiedzą ile pracy, wysiłku i zaangażowania, a przede wszytkim dbałości o przyrodę poprzedza to symboliczne "pociągnięcie za spust".

Tylko człowiek wierzący w utopię potrafi użyć argumentu, że zwierzęta powinny żyć swoim pierwotnym trybem, i w żaden sposób człowiek nie powinnien wpływać na ich życie. Tego po prostu nie da się zrobić. Od czasu gdy człowiek zaczął opanowywać Ziemię, jak każdy inny organizm zaczął wywierać wpływ na swoje otocznie. Liczba ludzi na Ziemi stale wzrasta, podporządkowujemy sobie świat, zagospodarowujemy coraz większe obszary naszego globu i coraz bardziej dążymy do zwiększenia sobie bezpieczeństwa i wygody. W ten sposób wpływamy nie tylko na przyrodę nieożywioną ale również na wszystkie organizmy żywe. Zmiany poczynione przez człowieka w naturze są bardzo głębokie i praktycznie nieodwracalne. Staramy się chronić enklawy nienaruszonej przyrody wydzielając parki i rezerwaty, fikcją jednak byłoby wierzyć, że zajmą one większą część powierzchni na której żyjemy. Polska wprawdzie nie należy do krajów bardzo mocno zurbanizowanych, tym niemniej, jedynie nieznaczny procent jej krajobrazu możemy uznać za nietknięty ludzką ręką. Prowadzona przez wiele lat gospodarka rolna znacznie zmniejszyła obszary lasów, które w dawnych czasach zajmowały olbrzymią część kraju, wiele z naturalnych biotopów zostało nieodwracalnie zniszczonych. Duże drapieżniki zostały zdziesiątkowane, a ich liczebność jest obecnie na bardzo niskim poziomie. W takiej sytuacji to myśliwi wzięli na siebie obowiązek redukcji zwierzyny, która mnożąc się nadmiernie nie tylko powoduje znaczne szkody w rolnictwie i leśnictwie, ale również ze względu na rosnącą konkurencję żywieniową oraz brak selekcji naturalnej doświadcza obniżania się jakości gatunku. Ludzie z miast (a to często właśnie oni podnoszą głosy krytyki w stosunku do myśliwych) żadko kiedy mają okazję oglądać jak znaczne szkody w uprawach rolnych potrafią wyrządzić na przykład dziki. Często też nie są w stanie zrozumieć ile wysiłku kosztuje rolnika jego praca i jak mocno odczuwalne dla niego są takie zniszczenia. Myśliwi stoją na bardzo cienkiej granicy pomiędzy utrzymaniem populacji na poziomie zapewniającym gatunkowi możliwość rozmnażania się i jego dalszej egzystencji, a jednocześnie niedopuszczeniem do nadmiernej jego ekspansji. Jest to zadanie niezwykle trudne. O tym jak znaczne konsekwencje może mieć zaniechanie polowań na jakiś gatunek oraz przyzwolenie na niekontrolowany jego wzrost mogą świadczyć skutki zeszłorocznych powodzi. Brak odstrzału bobra, podyktowany tym, że zwierzę to w pewnym momencie zagrożone było wyginięciem (nie na skutek działalności myśliwych ale ograniczeniem ich naturalnych siedlisk), spowodował nadmierny przyrost populacji oraz ekspansję tego gatunku. W połączeniu ze zmianą trybu życia polegającą na kopaniu nor zamiast budowy tradycyjnych żeremi zaoowocowało to licznymi szkodami w infrastrukturze przeciwpowodziowej. Co ciekawe, dopiero po oszacowaniu szkód po powodzi, zrozumiano skalę i powagę zjawiska. Jest to tylko jeden z przykładów, jak skomplikowany system zależności funkcjonuje w przyrodzie i jak bardzo nie tylko my mamy wpływ na przyrodę, ale również jak mocno ona oddziaływuje na nas.

Innym przykładem może być zanikanie w naszych łowiskach zwierzyny drobnej. Laicy twierdzą, że jest to nadmierny wpływ myśliwych. Tak nie jest z tego względu, że zmiany w populacji na przykład zająca czy kuropatwy (myśliwi polują jedynie na kilka gatunków zwierząt występujących w Polsce, a znaczna ich część za zwierzynę łowną uznawana nie jest) obserwowane są na bieżąco i jakakolwiek odchyłka od stanu normalnego owocuje zwiększeniem (w przypadku wzrostu) lub zminiejszeniem (w przypadku spadku liczebności) planu odstrzału. Wiele kół, obserwując nadmierny spadek liczbności wymienionych wcześniej gatunków całkowicie wstrzymała na nie polowania, mimo, że nie ma takiego obowiązku. Zadziwiające jest jak niewiele osób łączy zanikanie pewnych gatunków ze wzrostem liczebności drobnych drapieżników takich jak przede wszystkim lis oraz ptaki krukowate. O ile lis, który na skutek szczepień przeciw wściekliźnie niemal potroił swoją liczebność w ciągu ostatnich 20 lat (jest w kalendarzu polowań i ostatnio myśliwi zwiększyli wysiłki, aby redukować jego liczebność) o tyle skrzydlaci drapieżcy (głównie ptaki krukowate, jak wrony czy sroki) na skutek działań ekologów cieszą się całkowitym brakiem presji myśliwskiej i wyrządzają coraz większe szkody wśród zwierzyny drobnej. Rolą myśliwego jest nie to, aby doprowadzić do eksterminacji jakiegokolwiek gatunku, ale aby utrzymać właściwy balans pomiędzy nimi.




strona wciąż jest w budowie. nowe elementy pojawią się już niedługo
admin: pjetrof